Smak tofu, zapach deszczu i oddech historii: Ōyama (大山)

Smak tofu, zapach deszczu i oddech historii: Ōyama (大山)

Była świadkiem czasów, gdy mieszkańcy wysp japońskich powierzali swój los i prośby kami uosabiającym elementy natury, jak górskie szczyty, lasy czy wodospady. Doczekała się chramu shintō, a następnie świątyni buddyjskiej. Przetrwała czasy, w których shintō i buddyzm się przenikały i scalały, a następnie polityczny klimat epoki Meiji nakazujący oficjalny ich rozdział. Dziś, po kilku stuleciach nadal wysłuchuje tych, którzy zanoszą jej swoje prośby.

Pamiętam, że powietrze było wyjątkowo ciężkie od wilgoci. Osiadała na ciele powodując uczucie niemożliwej do pozbycia się lepkości. Osiadała na płucach zmieniając każde zaczerpnięcie tchu w świadomy wysiłek. Osiadała w myślach, wymuszając ciągłą atencję.

Typowy czerwiec. Typowe tsuyu. Ołowiane niebo nad nami obiecywało wyłącznie niewygodną niepewność. Lunie czy nie?

Autobus, z którego wysiedliśmy tu jako jedyni pojechał dalej. „Tu” jest przedostatnim przystankiem na trasie autobusu numer 10, łączącego stację Isehara z pętlą autobusową przy stacji kolejki linowej w Ōyama, w sąsiadującej z Tokio prefekturze Kanagawa.

Wszyscy pasażerowie mieli w planach wejść dziś na górski szlak, co można było wysnuć na podstawie ich ubioru.

W Japonii do stroju przywiązuje się dużą wagę. Strój wyznacza status, przynależność grupową, jest elementem składowym tożsamości i aspiracji. Informuje, z kim masz do czynienia. Definiuje społeczną sytuację i pomaga oswoić kontekst interakcji. Obowiązują tu określone standardy – od tych narzucanych regulaminami, jak mundurki w szkole lub w pracy, po standardy znormalizowane kulturowo, jak w przypadku wyjścia w góry.

Jeśli idziesz na szlak, z reguły opakowujesz ciało w odzież i akcesoria marki Mont Bell. Możliwie szczelnie – krótkie spodenki lub spódniczkę łączy się z długimi legginsami, pod krótki rękaw zakłada dłuższy. Na głowę czapka lub kapelusz. W ręce – kijki trekkingowe nawet jeśli szlak zalicza się do wyjątkowo łatwych. Dominują stonowane kolory, raczej jasne. Czerń miłośnikom natury się odradza, gdyż uchodzi za kolor przyciągający suzumebachi, azjatyckie szerszenie – wielkie, agresywne i licznie w Japonii występujące. Jeszcze plecak, bidon na wodę i można iść. Po drodze wiele osób zajdzie do konbini, aby zaopatrzyć się w onigiri lub bentō.

Na szlaku z dużą dozą prawdopodobieństwa wędrowca najpierw się usłyszy, a dopiero później zobaczy dzięki dzwoneczkom przytwierdzonym do plecaka lub ubrania. Dźwięk dzwonków ma informować o naszej obecności niedźwiedzie i dać im czas na wycofanie się. To popularny gadżet, choć jego skuteczność jest wątpliwa[1]. Nasze tym razem zostawiliśmy w domu.

Patrzę na swoje przybrudzone adidasy, losowo dobrane spodnie i bluzkę, godząc się w myślach z tym, że znowu odstaję od reszty. Odstawanie od reszty w przypadku obcokrajowca w Japonii to sprawa dość oczywista, ale ja patrzę na to jak na kontinuum. Można odstawać bardziej albo mniej. Dzisiaj wyszło trochę bardziej. Przywykłam i nie czuję się z tym mocno źle.

7

Co roku spędzamy rocznicę ślubu na łonie natury, zazwyczaj w Hakone. Kilka lat temu, kiedy jeszcze uczyłam w szkole polonijnej, jedna z uczennic opowiedziała mi o Ōyamie i od tamtego momentu chciałam tu dotrzeć, szczególnie że mieszkamy na linii Odakyū, co skraca i ułatwia nam dojazd (w jedną stronę z Shinjuku trwa on około 1.5 h).

Wysiedliśmy wcześniej, żeby przed dalszą wędrówką zostawić nasze bagaże w ryokanie. Ōyama jest świetnym miejscem na jednodniowy wypad z Tokio, jednak biorąc pod uwagę nasze potrzeby i możliwości, postanowiliśmy tu przenocować.

Jest koło dziesiątej-jedenastej rano i wokół nas nie ma żywej duszy. Napisałabym, że panuje cisza jak makiem zasiał, ale akurat zagłusza ją huk wodospadu.

Znalezienie zarezerwowanego wcześnie ryokanu nie nastręczyło nam żadnych problemów. Przy wejściu, na listwach starannie zapisano moje imię i nazwisko. Jesteśmy wcześnie, kwaterunek możliwy jest dopiero od piętnastej, ale chcemy jedynie zostawić zbędne rzeczy.

To rodzinny biznes i u progu wylewnie, lecz przy tym szczerze wita nas okami w osobie właścicielki (lub żony właściciela, nie jestem pewna), do której wkrótce dołącza mąż. To standardowy i ważny element opieki nad gośćmi w japońskich gospodach. Po krótkiej wymianie uprzejmości ucinamy sobie małą, przyjazną pogawędkę.

Oboje są zachwyceni naszą córeczką i zaczynają ją zabawiać, wypytując o nasze plany na ten dzień. Czy zamierzamy zdobyć szczyt? Czy wybieramy trasę pieszą, czy chcemy skorzystać z kolejki linowej? W myślach liczą ile czasu nam potrzeba, w międzyczasie wręczając bilety na kolejkę i pokazując mapę okolicy. Doradzają też, na którą godzinę wrócić, żeby zdążyć wziąć kąpiel przed kolacją.

Z niepokojem patrzę na granatowe niebo głowiąc się czy brać parasolki czy nie. Bardzo nie chcę, dla mnie to niewygoda i zbędny balast, ale może jednak warto?… Okami widząc moje rozterki z całą mocą pewności osoby miejscowej stwierdza, że dziś padać nie będzie. Wierzę jej na słowo.

 Lżejsi o zbędne rzeczy i bogatsi o garść wskazówek ruszamy w stronę dworca kolejki linowej. Czyli pod górę. Po wasuremono (zapomniana rzecz) wracam się tylko raz.

Ōyama znana jest również pod nazwami Afuri-yama lub Amemuri-yama. Góra opadów deszczu. Deszczowe chmury są tu częstym zjawiskiem dzięki parze wodnej napływającej znad zatoki Sagami. Stała się więc miejscem, gdzie rolnicy modlili się o deszcz. Ale nie tylko oni i nie tylko w tym celu.

Jako miejsce kultu Ōyama trwa co najmniej od epoki Jōmon (trwającej orientacyjnie od 14 000 do 1000 r. p.n.e) – z tego okresu pochodzą najstarsze wykopane tu przez archeologów przedmioty o charakterze sakralnym. Była świadkiem czasów, gdy mieszkańcy wysp japońskich powierzali swój los i prośby kami uosabiającym elementy natury, jak górskie szczyty, lasy czy wodospady. Doczekała się chramu shintō, a następnie świątyni buddyjskiej. Przetrwała czasy, w których shintō i buddyzm się przenikały i scalały, a następnie polityczny klimat epoki Meiji nakazujący oficjalny ich rozdział[2].

Przez cały ten czas, dopasowując się do politycznych i historycznych okoliczności, służyła tym, którzy potrzebowali wstawiennictwa wyższych sił.

W okresie Edo (1603–1868) stała się wyjątkowo popularnym celem pielgrzymek, widując do 200 000 pielgrzymów rocznie. I z tego powodu dziś widnieje na liście japońskiej Agencji ds. kulturowych jako Miejsce Dziedzictwa[3]. Aby obsłużyć tych wszystkich gości pod górą powstało miasteczko, a w nim gospody i jadłodajnie. Z tej gościnności i infrastruktury korzystamy dziś, po kilku stuleciach i my.

Idąc w górę mijamy pętlę autobusową i docieramy do pierwszych schodów. Zwiastują one początek Koma-sandō, ścieżki prowadzącej pod stację kolejki linowej. Schodów jest kilkaset, mozolnie pokonujemy jeden za drugim nagradzając się w myślach za każdy przebyty odcinek.

Poza nami nie ma tu wielu wędrowców. Kafejki i restauracje właśnie rozpoczynają godziny przyjmowania gości. Wyobrażam sobie, że większość osób pragnących zdobyć szczyt przyjechała sporo wcześniej niż my i stąd te luzy, ale ilość przestrzeni osobistej wokół i tak nieco mnie zaskakuje. Inna popularna góra w obrębie stolicy, Takao, wydaje mi się teraz przy Ōyamie zatłoczonym, komercyjnym kombinatem.

Po obu stronach ścieżki znajdują się nadgryzione zębem czasu sklepy z pamiątkami (omiyage). Prezentują w zasadzie ten sam asortyment produktów spożywczych i zabawek, więc jeśli po minięciu jednego z nich dopadnie nas nieprzyjemne poczucie utraconej szansy, będzie je można zneutralizować kilka chwil później.

W oczy rzucają się przede wszystkim koma, od których pochodzi nazwa ścieżki. Są to drewniane bączki wprawiane w ruch przy pomocy sznurka, co wymaga od posiadacza pewnej wprawy. Wizerunki koma wykorzystano także do… liczenia schodów. Kolorowe wizerunki wyryto w pewnych odstępach na trasie, zapraszając podróżnych do odszyfrowania przebytej już liczby stopni i udzielenia sobie odpowiedzi na ważne pytanie: daleko jeszcze?

Pierwszy przystanek robimy na zimne amazake, słodki bezalkoholowy napój na bazie poddanego fermentacji ryżu oraz małą porcję oden, duszonych w bulionie dashi z dodatkiem sosu sojowego warzyw, jajek i konnyaku. Restauracja jest pusta, możemy usiąść, gdzie nam się podoba. Wybieramy więc niewielki stolik obok zadbanego akwarium.

W menu nie ma ani jednego dania z ryżem, zbieramy się zatem dość szybko, żeby poszukać ulubionej przekąski naszej córeczki, czyli onigiri. Okazuje się to wyzwaniem. Po drodze łapiemy gorące tofu menchi-katsu, głęboko smażoną kulkę mięsa z dodatkiem warzyw i tofu. Smakuje nam wszystkim.

Ruch jakby się wzmógł, mijamy coraz więcej osób oraz wolierę z kogutami. Prawie nikt nie zatrzymuje się w sklepach ani restauracjach. Mijamy właśnie kolejną jadłodajnię, jej obsługa głośno i z uśmiechem namawia na posiłek. Nie jesteśmy specjalnie głodni, ale wchodzimy zaspokajając ciekawość córeczki. Ściągamy buty i siadamy przy niewysokim stoliku, pod którym podłoga się obniża zostawiając wygodną przestrzeń na nogi. Tuż obok szumi wodospad, idealne warunki na drzemkę najmłodszej. Poza nami znów nie ma tu nikogo. Na stole pojawiają się kolejno: lodowato zimna woda, gorąca herbata, konnyaku w glazurze miso, annin dōfu – jeden z moich ulubionych deserów swój charakterystyczny smak zawdzięczający pestkom moreli – oraz hiyashi chūka, czyli japoński letni klasyk: makaron serwowany na zimno, tu w towarzystwie warzyw. Znów ani ziarnka ryżu.

Czas ma dla nas w tym dniu wartość umowną. Plany dopasowujemy do sytuacji i możliwości. Wychodząc z restauracji mamy świadomość, że zdobycie szczytu Ōyamy (1252 m n.p.m) jest już poza naszym zasięgiem, więc postanawiamy dotrzeć do Afuri Jinja i tam zdecydować co dalej. W końcu docieramy do stacji kolejki linowej, którą zbudowano w 1937 roku. Na miejscu okazują się następujące rzeczy:

  • kolejka kursuje co dwadzieścia minut
  • musimy czekać dokładnie dwadzieścia minut, gdyż chwilę przed naszym przybyciem nastąpił odjazd
  • w toalecie nie ma przewijaka, choć MamaPapaMap[4] twierdzi, że jest i przewijak, i pokój do karmienia; uprzejma Pani w kasie doradziła iść na pętlę autobusową, czyli tam skąd przyszliśmy wspinając się po tych kilkuset stopniach; oblewający mnie zimny pot maskuję grzecznym uśmiechem i podziękowaniami za radę
  • w sklepiku obok kasy biletowej można kupić prażone świerszcze i inne owady

Cóż, w kolejce na następny przejazd ustawiamy się jako jedni z pierwszych, zabezpieczając dzięki temu miejsce siedzące. Przejazd jest krótki, ledwie kilka minut i przed dotarciem pod Afura Jinja ma jeden przystanek, obok świątyni buddyjskiej. Wysiadło tam może kilka osób.

Po wyjściu ze stacji zastaje nas piękny widok. Ruszamy w kierunku chramu i po chwili naszym oczom ukazuje się zespół małych jadłodajni. Przyjemnie mnie to zaskakuje, gdyż spodziewałam się co najwyżej automatów z napojami. Głodni i spragnieni wędrowcy mogą tu zjeść hot-doga, kakigōri czy dango, popijając je rzemieślniczym piwem, kawą lub herbatą.

Wejście do Afuri Jinja jest tuż obok i ma postać lśniących nowością i czystością schodów zwieńczonych Ōtorii – główną bramą torii.

Jesteśmy mniej więcej w połowie wysokości Ōyamy, oddycha się zdecydowanie lżej a widoki są wspaniałe.

Wygląd zewnętrzny nie zdradza rzeczywistego wieku Afuri Jinja. Początki chramu sięgają 2200 lat wstecz, a wygląda jakby zbudowano ją przed chwilą. To rezultat hojności darczyńców oraz wysiłków poczynionych, aby zachować świetność tego miejsca.

Naszą uwagę przykuwa shishiyama, około 2-3 metrowa górka usypana ze skał pochodzących z Fuji. Wokół rozstawiono kamienne reprezentacje wszystkich 12 zwierząt japońskiego zodiaku. Jest on oparty na zodiaku chińskim, w którym świnię zastąpiono dzikiem, a kozę – owcą.

Na szczycie góry umieszczono parę dorosłych oraz kilka młodych koma inu, stworów aparycją przypominających lwy i będących nader częstym widokiem w shintoistycznych chramach. Wierzy się, że strzegą je przed złymi mocami.

Są też przykładem tego, jak daleką drogę w czasie i przestrzeni mogą przebyć symbole. Do Japonii koma inu trafiły z Chin, jednak rodowód lwa jako istoty powiązanej ze sferą sacrum sięga dalej, do Indii, Persji, Egiptu i Mezopotamii.

Górkę usypano relatywnie niedawno, w 2012 roku, niedługo przed wizytą w Ōyamie dzisiejszego cesarza, Naruhito oraz jego małżonki cesarzowej Masako i córki, księżniczki Aiko[5]. Tak naprawdę jest to rekonstrukcja. Koma inu oraz shishiyama istniały tu już wcześniej, lecz pogrzebało je yama tsunami – potężne, muliste osuwisko spowodowane wielkim trzęsieniem ziemi w Kantō w roku 1923[6].

Filmik z wspomnieniami dotyczącymi górskich wspinaczeki cesarza Naruhito, cesarzowej Masako oraz księżniczki Aiko. Zwróćcie uwagę na ubiór cesarskiej rodziny.

Afuri Jinja jest domem trzech kami:

  • Ōyamatsumi, którego o wstawiennictwo proszą osoby związane z żeglugą oraz produkcją sake
  • Takaokami, którego prosi się o zesłanie deszczu lub koniec opadów
  • Ooikazuchi, którego prosi się o ochronę przed pożarami i kradzieżą

Zostajemy tu przez dłuższy czas, ciesząc oczy bujną zielenią. Prognoza okami się sprawdziła, nie spadła ani kropla deszczu.

Koło szesnastej postanawiamy wracać, kolejka kursuje do siedemnastej i wiemy, że będzie coraz tłoczniej. Zmieściliśmy się choć wagonik wypchany jest pasażerami po brzegi. Wysiadamy w połowie, żeby zobaczyć jeszcze świątynię buddyjską.

Ōyama-dera prezentuje się znacznie skromniej niż Afuri Jinja. Jest też od niej młodsza, została założona w 755 roku przez buddyjskiego mnicha znanego jako Rōben, założyciela słynnej świątyni Tōdai-ji w Nara. Jest to jednak ważne miejsce dla wyznawców Fudō Myōō (Acala), jednego z Pięciu Królów Mądrości.

W regionie Kantō, obejmującym obszar metropolii Tokio oraz prefektur: Saitama, Ibaraki, Gunma, Tochigi, Chiba, Kanagawa, Ōyama-dera jest jedną z trzech głównych świątyń Fudō Myōō oraz pierwszą na szlaku 36 poświęconych mu świątyń.

Praktykuje się tu m.in. rytuał goma oraz kawarakanage[7] – rzucanie glinianymi talerzykami. Rozbicie takiego talerzyka ma odegnać złe moce, a jeśli dodatkowo talerzyk przeleci przez specjalnie zawieszoną obręcz (o średnicy 2.5 metra), przyniesie to rzucającemu szczęście.

Dowiedziałam się też, że teren świątyni cieszy się szczególną popularnością jesienią. Rosną tu klony palmowe, ich liście zmieniają wówczas kolor na czerwony tworząc piękny krajobraz.

Do naszego ryokanu idziemy stąd już pieszo.

Schody, schody i jeszcze raz schody

Wraz z ostatnim kursem kolejki życie na drodze prowadzącej do stacji zamiera. Restauracje i stoiska z pamiątkami kończą swój dzień. W upatrzonym wcześniej miejscu udaje nam się jeszcze kupić koma.

Do ryokanu docieramy chwilę przed 17, znów zgodnie z przewidywaniami naszej okami. Szczery uśmiech na powitanie i już, żwawo prowadzi nas na górę. Po drodze wyjaśnia, że nie ma dziś wielu gości, więc do dyspozycji dostaniemy… całe piętro. Trzy pokoje zamiast jednego. Jesteśmy wdzięczni ponad miarę.

Pokój numer jeden ma już rozłożone futony. W pokoju numer dwa zjemy kolację. A w pokoju numer trzy możemy zrelaksować się przy czarce zielonej herbaty i pysznymi, ręcznie robionymi przez jej synową wagashi, które po chwili przynosi na tacy.

Jakby tego było mało, kolejni goście pojawią się sporo później, więc z łaźni na co dzień podzielonej na część dla kobiet i część dla mężczyzn możemy skorzystać razem, bez rozdzielania się.

Kąpiel odświeża i relaksuje nas jak nigdy.

Przed nami jeszcze kolacja będąca prawdziwą ucztą i hołdem dla lokalnych tradycji kulinarnych. Ōyama słynie z dań z wykorzystaniem tofu oraz z dziczyzny. Wydawało mi się, że tofu, które przed przeprowadzką do Japonii darzyłam chłodną obojętnością, zaś w trakcie mieszkania tu pokochałam całym sercem, jadłam już w każdej możliwej postaci, jednak przekonuję się, że nie.

Jedzenie jest fantastyczne, kreatywne i z dostępnych lokalnie składników. To chluba tego ryokanu i prowadzącej go rodziny. Okami tłumaczy, że takenoko, młody bambus, został zebrany przez jej męża w lasku za domem. Z kolei lody o smaku yamamomo i miso to ręczna robota jej synowej.

Zjadamy wszystko, choć pod koniec wahamy się czy aby na pewno damy radę. Po kolacji zawijamy się w futony i zasypiamy do akompaniamentu rzeki.

Kolejnego dnia ranek zastaje nas wcześnie. W pokojach nie było zasłon, więc ze słońcem przywitaliśmy się przed piątą rano. O siódmej zjedliśmy punktualnie zaserwowane śniadanie, po którym pożegnaliśmy się z właścicielami ryokanu i udaliśmy z powrotem do Tokio.

Jeśli te wspomnienia z Ōyamy zainspirują kogoś Was do wizyty w tym miejscu, poniżej garść informacji praktycznych:

Praktyczne wskazówki

1_DOJAZD

Do Ōyamy można łatwo dostać się linią Odakyū. Najszybciej dotrzemy wybierając pociągu typu Rapid-Express jadący w kierunku Isehara lub Shin-Matsuda. Jego stacja początkowa to Shinjuku i zatrzymuje się po drodze na wybranych dworcach, np. w Shimo-Kitazawa lub Noborito. Podróż trwa niecałą godzinę. Należy wysiąść na stacji Isehara i tam przesiąść się w autobus numer 10. Czas jazdy autobusem to około 25 minut, jeśli wysiądziemy na przystanku końcowym, znajdziemy się tuż na początku Koma-sandō prowadzącej do stacji kolejki linowej.

2_NOCLEG

Z racji niedużej odległości od centrum Tokyo oraz sprawnej komunikacji miejskiej, Ōyama jest dobrym pomysłem na jednodniową wycieczkę. Jeśli jednak wybierzecie opcję z noclegiem, serdecznie polecam ryokan, w którym się zatrzymaliśmy.

Komiya 古宮旅館
https://tofu-komiya.com/

古宮旅館 | 〒259-1107 神奈川県伊勢原市大山512

259-1107 Kanagawa, Isehara, Oyama 512 

Google maps

3_NAZEWNICTWO

Nazwę Ōyama w prefekturze Kanagawa zapisuje się dwoma znakami kanji: 大山. W prefekturze Tottori istnieje inna góra, której nazwę zapisuje się tak samo ale czyta inaczej, jako Daisen.

0 komentarzy

Wyślij komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

To może Cię zainteresować

"

JAPONIA

 

Z wizytą w Nagano:: Togakushi (戸隠神社)

Share This